Świeżo po konserwacji: Bitwa pod Grunwaldem Jana Matejki
w Muzeum Narodowym w Warszawie
lato 2012, galerie muzeum narodowego w warszawie zapełniają wszyscy ciekawi wyglądu muzeum po dwuletnim remoncie. większość wraz z przekroczeniem progów muzeum pyta o bitwę pod grunwaldem jana matejki. gdzie jest? pytają ci, którzy jeszcze nie widzieli ogromnego płótna po konserwacji. zobaczyć je jednak w pełnej krasie jest bardzo trudno, szczególnie we wtorki, kiedy wstęp do muzeum jest bezpłatny. prowadzący lekcje muzealne zawsze muszą liczyć się z tym, że w sali matejkowskiej ledwo zmieszczą się z grupą, nie mówiąc już o byciu słyszalnym. to jest jednak naprawdę normalne, obraz jest przecież "hitem" warszawskiej kolekcji. warto czasem jednak popatrzeć z boku na to, w jaki sposób ludzie reagują na spotkanie z klasykiem polskiego malarstwa historycznego. właśnie w ubiegłe wakacje doznałam szoku; dorosły mężczyzna, typowy turysta, wpycha się z plecakiem w wiszący po przeciwległej stronie portret teodory matejko w sukni ślubnej. wszystko to, żeby zmieścić w kadrze całą bitwę. warto czasem popatrzeć z boku. na ludzi, którzy oglądają obrazy przez pryzmat aparatu fotograficznego.
jest to niestety zjawisko, któremu ulega wielu ludzi, ja również. czy mój kolega zadaje sensowne pytanie, po co robić zdjęcia oryginalnym obrazom, skoro można znaleźć świetnej jakości reprodukcje w internecie, robi mi się naprawdę głupio i zaczynam się zastanawiać. jedyne, co przychodzi mi do głowy, to potrzeba pochwalenia się przed innymi, że się widziało ten obraz na żywo. dlaczego w takim razie tkwi w nas taka potrzeba? i pozowanie z jakimi obrazami sprawi, że ktoś faktycznie nam pozazdrości spotkania z nim w galerii? na pewno aby mieć się czym chwalić, trzeba wiedzieć, że inni znają obraz. w przypadku "dokumentacji" eminema z wizyty w luwrze, nikt nie ma wątpliwości, że warto pochwalić się zobaczeniem mona lisy. dlaczego? bo mona lisa jest najsłynniejszym obrazem na świecie. dlaczego? tutaj wiele odpowiedzi; tajemniczy uśmiech, leonardowskie sfumato, piękno i subtelność portretu, echa autoportretu malarza - jest to bowiem najlepiej rozreklamowany wizerunek na świecie. do tego stopnia, że był ofiarą wielu zamachów, przez które stał się również najbardziej strzeżonym obrazem na świecie. czy jednak popularność obrazu mówi nam o faktycznej wartości estetycznej obrazu? czy eminem uznał, że warto zrobić sobie zdjęcie z mona lisą, bo jest piękna? czy dzisiaj w ogóle ktokolwiek z muzealnych śmiertelników może podziwiać ją z bliska i naprawdę jej się przyjrzeć. czy nie zgubiliśmy zatem podstawowej funkcji sztuki - że ma ona być źródłem wrażeń estetycznych?
Veni, vidi, divulgavi, Eminem chwali się wizytą w Luwrze, czerwiec 2010
problem ten nie dotyczy jednak tylko arcydzieła, jakim jest mona lisa leonarda da vinci. arcydzieła, bo tak chcą postrzegać ją krytycy i historycy sztuki, mówiąc nam jednocześnie, co my powinniśmy uważać za arcydzieła. liczne popularnonaukowe publikacje z kolorowymi reprodukcjami są dla nas wzorem patrzenia na sztukę. przeglądamy leonardy, van eycki, rembrandty, picasse i warhole i zachwycamy się nimi, bo są to "arcydzieła światowego malarstwa". cynicznym byłoby jednak powiedzieć, że obrazy te nie są godne uwagi - przecież z jakiś powodów powstała wokół nich atmosfera sacrum, nie mogły wydawać nam się interesujące z niczego. problem polega tylko na tym, że takie publikacje robią wielką krzywdę jednostkom, które chcą interesować się sztuką. wielu ludzi nie patrzy na obrazy własnymi oczami, patrzy na nie w sposób, w jaki chcą, aby patrzyli na nie wydawcy tych pięknych katalogów. i problem nie tkwi chyba mimo wszystko w krytykach i historykach sztuki, którzy próbują przybliżyć sztukę kowalskiemu, zaproponować mu interpretację, wyjaśnić. problem może brać się z polityki komercjalizacji sztuki, z promowania tzw. highlights przez największe muzea, które zachęcają do zwiedzenia ze względu na wielkie dzieło, które mają w swojej kolekcji. muzea zdają się być wręcz podporządkowane tym arcydziełom, które mogą powielać na plakatach, biletach, pamiątkach w sklepie. świetnym przykładem może być amsterdamskie rijksmuseum, którego arcydzieło stanowi wymarsz strzelców rembrandta z 1642 roku. nie jest to jedyne dzieło godne uwagi w tej kolekcji, o czym wiedzą również zarządcy muzeum; cała bowiem główna sala, do której prowadzą w pierwszej kolejności niemal wszystkie przewodniki, obwieszona jest samymi highlights - dziełami johannesa vermeera, fransa halsa, jacopa van ruisdaela. daje to efekt wrzącego ulu w tym jednym ciągu galerii, przepychania się przed obrazami (obowiązkowe sesje zdjęciowe), skarg, deptania pięt. gdy jednak opuści się ten cyrk i wejdzie do którejkolwiek innej sali, atmosfera jest skrajnie inna - pusto, cicho, przyjemnie. a wiszą tam równie piękne i godne podziwiania obrazy gabriela metsu czy gerarda ter borcha. statystyczny zwiedzający nie poświęci tym obrazom zbyt wiele uwagi, lub ostatecznie pominie je, gdyż dla niego wyznacznikiem "wartości" dzieła będzie rozmiar stojącego wokół niego tłumu.
Rijksmuseum, Amsterdam, maj 2013
przypomina mi to sytuację sprzed mleczarki johanessa vermeera. zainteresowanie nią było tak ogromne, że trzeba było ustawić się w kolejce do oglądania albo po prostu agresywnie przepchnąć do przodu. ilość ludzi doprowadziła do tego, że wzajemnie się poganiano, ustalając jakieś limity czasowe na podziwianie tego zjawiskowego dzieła. większość ludzi jednak przepychała się tylko po to, aby zrobić zdjęcie, nie przyglądali się nawet obrazowi. gdy grupa moich znajomych podeszła blisko płótna, aby faktycznie się mu przyjrzeć, pewna turystyka zapytała się, czy ten obraz jest dla nas w jakikolwiek sposób ważny. i gdy pomyślę nad jej zdziwieniem, wnioskuję, że chciała ona spytać tak naprawdę samą siebie o to, czy ten obraz faktycznie jej się podoba. dochodzimy bowiem to najistotniejszego problemu - czy faktycznie podobają nam się obrazy, które każą nam oglądać w muzeach? dotyczy to głównie sztuki współczesnej, w przypadku której trudno już o kategorie estetyczne. na czym zatem polega fenomen artystów współczesnych? dlaczego zachwycamy się pracami andy'ego warhola, marka rothko, jacksona pollocka? dlaczego kustosz rijksmuseum chciałby mieć w muzeum więcej dzieł pieta mondriana, skoro tuż obok znajduje się stedelijk, galeria sztuki współczesnej? gdy do polski przyjeżdżają dzieła znanego i cenionego artysty, do galerii biegną wszyscy, nawet ci, którzy nie interesują się sztuką. można to porównać do premiery długo oczekiwanego filmu, o którym wszyscy będą mówić, dlatego warto go obejrzeć. wiąże się to też z ciekawością - skoro w muzeum narodowym w warszawie znajdują się obecnie obrazy marka rothki, to ciekawość i chęć sprawdzenia, o co tyle krzyku sprawia, że płacimy 20 zł za wstęp na wystawę czasową. co ważne, kluczowym wabikiem staje się nazwisko. nawet jeśli tych 17 płócien nie jest reprezentacyjnych dla stylu rothka, zawsze to jednak rothko, a więc oglądamy jego listy, książki, płyty. taki paradoks "kultu" artysty jest chyba najbardziej widoczny w przypadku pabla picassa - wygrywającego dość bezsensowne plebiscyty na najpopularniejszego artystę wszechczasów. prowadzi to do tego, że najdrobniejsze szkice sygnowany jego nazwiskiem zajmują honorowe miejsca w galeriach, a oglądający wystawę we wrocławskim muzeum narodowym od cranacha do picassa. kolekcja santander do 6 czerwca tego roku kuszeni wielkimi nazwiskami hiszpańskich artystów, w tym przede wszystkim picassa, mogli oglądać ich pojedyncze, słabej jakości prace.
Kolejka na wystawę Od Cranacha do Picassa. Kolekcja Santander podczas wrocławskiej Nocy Muzeów, maj 2013
na koniec jeszcze o samym zjawisku chodzenia na wystawy i do muzeów, niekoniecznie w pogoni za tymczasową wystawą mistrza. mianowicie o popularności nocy muzeów, które z roku na rok są coraz atrakcyjniejsze i w których uczestniczy coraz więcej ludzi. impreza ta, bo chyba nie można nazwać tego inaczej, ma swój początek w berlinie, kiedy to w roku 1997 po raz pierwszy zorganizowano takie przedsięwzięcie. chodzi o nocne zwiedzanie muzeów, zazwyczaj nieodpłatnie, często udostępnia się zazwyczaj zamknięte dla zwiedzających obiektów, czemu towarzyszą dodatkowe atrakcje. taka wielka kulturalna impreza wiąże się jednak z długimi kolejkami, w których traci się nierzadko większą część nocy. stąd moje pytanie: po co? zgodzić się trzeba, że ta niezwykła noc jest okazją do poznania miejsc, których się nie znało, a także uczestnictwo w niepowtarzalnych akcjach. jednak wielu ludzi decyduje się na wyjście do muzeów z konformizmu; tej jednej nocy wszyscy idą do muzeów. takie jest założenie organizatorów nocy, po to też placówki przyciągają do siebie zwiedzających, aby zachęcić ich do powrotu do muzeum. jednak trzeba zastanowić się, ilu ludzi faktycznie wraca (nie na następną noc muzeów) i ilu zachwyca się sztuką, a ilu po prostu traktuje całe wydarzenie jak urozmaicenie wachlarza weekendowych imprez...